Czasami zdarza mi się narzekać na monotonię własnego życia. Wystarczy kilka miesięcy bez urlopu, kilka tygodni bez ciekawego doznania, kilka dni bez najmniejszego choćby odstępstwa od rutyny, a już ogarnia mnie nieprzyjemne uczucie, że wszystko co najlepsze mam za sobą.
Bywa, że do takiego wniosku skłania mnie zbyt długo padający deszcz, albo chandra spowodowana burzą (najczęściej hormonalną).
Wyobrażam sobie wtedy, że jedynym lekarstwem na wyjście z dołka jest odmiana, jakakolwiek, ale najlepiej aby była na lepsze i aby była duża.
Może kosmiczna impreza, uwieńczona zawodami plucia na odległość, w której odniosłabym niekwestionowane zwycięstwo albo,chociaż nieplanowany wyjazd, mały sukces zawodowy, niespodziewany przypływ gotówki, lub cokolwiek innego, co nie zdarza się co dzień.
Kiedy tak o tym myślę i myślę, nakręcam się i maltretuję własną psychikę, to chociaż trudno w to uwierzyć, zmuszam wszechświat, aby zaczął obracać się zgodnie ze wskazanym przeze mnie kierunkiem. W psychologii nazywają to samospełniającym się proroctwem.
I dzieje się. Następuje coś, co wyrywa mnie z utartego rytmu dnia, co burzy porządek mojego mikrokosmosu, co przestawia wskazówki wewnętrznego zegara. Może to być przyjazd gości albo kilka dni wolnych od pracy…
Teoretycznie dostaję, co chciałam – odmianę.
Jeśli jest krótka jakoś ją znoszę, jeśli trwa tylko odrobinę dłużej niż powinna, szybko żałuję, że narzekałam na porządek codziennej egzystencji.
I nie mogę doczekać się końca, wyjazdu gości, rozpoczęcia pracy, powrotu do domu z najprzyjemniejszych nawet wakacji.
Zaczynam wtedy doceniać rytuał codziennego przeglądania poczty w szlafroku i z kubkiem kawy w ręku, tęsknię za oklepanym spacerem z dzieckiem po parku, za obiadem o właściwej porze, za wszystkim, na co niedawno narzekałam.
Po chwilowej zmianie powrót do rutyny jest cudowny. Deszcz, który mnie przygnębiał, nagle potrafi mnie cieszyć, bo dzięki niemu mniej dokucza mi alergia, cieszy mnie wyjazd gości, bo w domu znowu zapanuje porządek a noce będą ciche i przespane, cieszy mnie nawet to, że moje sukcesy są naprawdę maleńkie, dzięki czemu nie mam ani wrogów ani wrzodów żołądka.
Czym w takim razie jest „złoty środek” dający poczucie szczęścia?
W moim przypadku, a jestem przekonana, że i w przypadku wielu innych osób nie „uchwycenie marchewki” dostarcza satysfakcji, ale samo gonienie za nią.
Radość płynie z oczekiwania na zdarzenie, z mozolnego wspinania się na szczyt, samo dotarcie do celu, często nie jest już tak ekscytujące, jak się podczas drogi wydawało.
Zadowolenie siebie jest stanem niełatwym do osiągniecia a przy tym wyjątkowo ulotnym…